W tym roku, 7 kwietnia, minęło 30 lat od śmierci Krzysztofa Klenczona, związanego ze Szczytnem muzyka rockowego, lidera zespołów Czerwone Gitary i Trzy Korony. W związku z rocznicą publikujemy wywiad, którego udzieliła żona artysty, Alicja „Bibi” Klenczon – Corona Wiesławowi Wilczkowiakowi, wiceprezesowi Stowarzyszenia Muzycznego „Christopher” w Gdyni.

Ostatni koncert

- Nadszedł ten tragiczny w skutkach dzień, kiedy to po charytatywnym koncercie w polonijnym Klubie Milford doszło do wypadku samochodowego na ulicach Chicago. 7 kwietnia mija 30 lat od śmierci Krzysztofa Klenczona. Wiem, że do tej pory jest ciężko Tobie z tym żyć i rozmawiać na ten temat.

- Tak, masz rację, chociaż dalej odzywają się przeokropne wspomnienia, ale spróbuję jakoś odpowiedzieć na Twoje pytanie. Krzysztof występował 25 lutego 1981 roku w klubie Milford, dając wraz z innym znanymi ludźmi estrady charytatywny koncert dla szpitala dziecięcego w Warszawie. Były tłumy, zebrano dziesiątki tysięcy dolarów. Niestety, te dolary zebrane przez chicagowską Polonię, muzyków, etc. nigdy nie dotarły do Warszawy, albo dotarły, ale nie do dzieci, na które zbierano. Smutna historia, ale jakże prawdziwa! Próbowaliśmy jakoś prowadzić śledztwo, ale ja w szoku po stracie męża, inni muzycy też, więc niewiele zdziałaliśmy. Do tej pory właściwie nie wiadomo, gdzie pieniądze wyparowały. Koncert, jak wspomniałam, był udany, ale Krzysztof od samego początku nie bardzo miał ochotę grać i śpiewać tym bardziej, że był poważnie przeziębiony. Nawet chciał odmówić, ale to koncert charytatywny, więc zagrał, po raz ostatni w swoim życiu. Wracaliśmy obydwoje nad ranem samochodem do domu. Ja prowadziłam, raptem na jakichś światłach Krzysztof jakby się obudził, wrzeszcząc na mnie, że się przesiadamy i on poprowadzi dalej. Wszystko odbyło się błyskawicznie. Obydwoje byliśmy szczupli, zamiana miejsc odbyła się w środku bez wychodzenia na zewnątrz samochodu. Krzysztof ruszył i może 2-3 minuty później zobaczyłam światła pędzącego samochodu na nas. Huk i dalej nic nie pamiętam. Straciłam przytomność, którą nie wiem po jakim czasie odzyskałam, widząc betonową latarnię przed nami. Nie uderzyliśmy w nią, bo w ostatniej chwili Krzysztof musiał ją ominąć. Pamiętam ludzi coś krzyczących, karetkę pogotowia, straż pożarną. Nie wiem jakim cudem, ale ja nie miałam żadnych poważniejszych obrażeń. Niestety Krzysztof nie miał takiego szczęścia. Miał złamane żebra, które przebiły lewe płuco, jego aorta wisiała na włosku. Była operacja, lekarze dawali mu 20% szans na przeżycie, więc były nadzieje, że jakoś będzie dobrze. Niestety, organizm nie wytrzymał i po czterdziestu dniach od wypadku Krzysztof zmarł. Była to dla mnie, dzieci i całej rodziny ogromna tragedia. Nie chciało mi się dłużej żyć, ale miałam dla kogo - były dwie córki … Nasze małżeństwo trwało zaledwie15 lat.

- Jak wyglądało dalsze Twoje życie bez Krzysztofa? Jak sobie poradziłaś?

Życie toczy się dalej i musiałam sobie radzić. Dzięki rodzicom skończyłam studia na Roosvelt University, Wydział Informatyki. Wróciłam do pracy, przeprowadziłam się do Phoenix AZ, wychowałam Karolinę i Jackie. Co do mnie, to wyszłam ponownie za mąż. Mój mąż, Joseph Corona, nie jest Polakiem. Jest Meksykaninem urodzonym w Mazatlan, Mexico a przyjechał do Stanów w wieku chyba lat 10 czy 12. Jeździmy często do Mazatlan, bo Joe ma tam jeszcze jedną, najmłodszą siostrę. Muszę dodać, że Joe, oczywiście katolik, uwielbia Polskę. Pięć lat temu wpadł na pomysł kupna mieszkania w Warszawie na Mokotowie.

(cdn.)/fot. archiwum Wiesława Wilczkowiaka