- Najgorsze było to, że nie traktowano nas jak ludzi. Byle esesman mógł zrobić z nami, co tylko chciał - opowiada mieszkaniec Szczytna, były więzień Auschwitz Jan Kostrzewa. Mimo upływu czasu, pamięć o obozowych koszmarach pozostaje żywa.

Z otchłani zbrodni

Oświęcimskie powitanie

Jan Kostrzewa urodził się na Lubelszczyźnie. Jego ojciec był nauczycielem i działaczem społecznym. Wraz z wybuchem wojny nie zaprzestał swojej działalności, czym naraził się okupantom. Został aresztowany na skutek donosu 4 października 1941 roku. Gestapo zabrało również pana Jana, który miał wówczas niespełna 19 lat.

Przewieziono ich do siedziby gestapo w Zamościu, potem do więzienia w Lublinie. Po kilku tygodniach, 24 listopada 1941 roku wyznaczono go do transportu do Oświęcimia. Ojciec pozostał w lubelskim więzieniu.

- Zachorował tam na tyfus plamisty. Jedni współwięźniowie mówili później, że umarł, inni, że został rozstrzelany. W każdym razie w lutym 1942 roku już nie żył - opowiada Jan Kostrzewa.

Dla niego samego wraz z przyjazdem do Auschwitz zaczął się nowy rozdział w życiu.

- Więźniom zgotowano "miłe" powitanie. Spadaliśmy z wysokich stopni wagonów wprost na ziemię, bo nie było tam żadnej rampy. Na leżących sypały się razy wymierzane kijami przez esesmanów - wspomina.

Każdy więzień miał swój numer. Na lewej ręce pana Jana do dziś widnieje pięć cyfr - 23564. Od razu po przyjeździe odbywała się makabryczna selekcja. Zdrowi, młodzi i silni szli do pracy, zaś chorzy i starzy - do komór gazowych. Wcześniej jednak esesmani zabierali ludziom wszelkie kosztowności, które ci mieli przy sobie.

- Miałem szczęście, bo trafiłem do pracy w obozowym szpitalu. Powiedziałem, że jestem studentem medycyny, choć przecież nie miałem wtedy nawet matury. Dzięki zatrudnieniu w lecznicy nie musiałem brać udziału w apelach. Do moich obowiązków należało opatrywanie więźniów, którzy przychodzili po pracy z ranami i owrzodzeniami - mówi pan Jan.

Obozowa codzienność

Wśród oświęcimskiej społeczności wytworzyła się specyficzna hierarchia. Każdą grupą robocza kierował więzień nazywany kapo. Posiadał on niemal nieograniczoną władzę nad innymi, rozdawał zupę, ale często bił za byle przewinienie. Oświęcimska codzienność to także choroby i głód. Szczególnie dokuczał on osobom najciężej pracującym. Racje żywnościowe były bardzo skromne.

- Najczęsciej jedlismy zupę z brukwi z nieobranymi ziemniakami. Oprócz tego dostawaliśmy jeszcze ćwiartkę chleba (45 dag), plasterek margaryny i kawałek kiełbasy albo salcesonu. Musiało to wystarczyć na cały dzień. Niektórzy więźniowie od razu wszystko zjadali, bo bali się, że ktoś inny ukradnie im posiłek. Takie kradzieże jedzenia nie były wcale rzadkością - wspomina pan Jan. - Jeden z esesmanów zawsze powtarzał, że więzień, który przeżył w obozie dłużej niż 3 miesiące to wielki szczęściarz albo wielki złodziej - dodaje.

Na wolności

W 1944 roku został przewieziony do Buchenwaldu. W obozowym szpitalu pracował aż do wyzwolenia. Po wojnie zdał maturę w Koszalinie i pojechał na studia do Lublina. Z wykształcenia jest mikrobiologiem. Na początku lat 50. pracował w warszawskim Instytucie Gruźlicy. Wkrótce wraz z żoną lekarką przeniósł się do sanatorium w Prabutach. Od 1967 roku mieszka w Szczytnie. Przez 15 lat był zatrudniony w Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej, prowadził również laboratorium w Poradni Przeciwgruźliczej.

Wspomnienia z Auschwitz

Inny więzień Oświęcimia, zmarły w 1988 roku Gabriel Stanek po wojnie spisał swoje obozowe wspomnienia, które zachowały się w rodzinnych archiwach. Urodził się i wychowywał w Warszawie. W momencie wybuchu wojny miał 16 lat, aktywnie działał w harcerstwie. Po upadku stolicy wraz z kolegami zbierał broń oraz amunicję i przenosił ją do Puszczy Kampinoskiej. Rozrzucał też antyniemieckie ulotki. Został aresztowany 20 sierpnia 1940 roku. Trafił do cieszącego się złą sławą więzienia na Pawiaku. Młodego harcerza poddano tam trwającemu niemal pół roku śledztwu. Sąd Bezpieczeństwa Rzeszy skazał go na śmierć. Wyroku jednak nie wykonano. Na początku 1941 r. Gabriel Stanek wraz z innymi współwięźniami znalazł się w transporcie do Oświęcimia. W obozie dostał numer 7997. Oprócz tego kazano mu na plecach, przodzie i nogawkach spodni przyszyć kółko. Oznaczało to, że należy do kategorii szczególnie niebezpiecznych więźniów. Swój pobyt w Auschwitz tak wspominał po latach:

- Wiedziałem jedno, że Niemcy od razu mnie nie rozstrzelają i jako praktyczny naród będą chcieli wyssać ze mnie wszystkie siły, a dopiero potem unicestwić.

Wyroki śmierci

Gabriel Stanek pracował początkowo w kamieniołomach, później naprawiał tabor w obozowych warsztatach. Dzięki temu uniknął kary śmierci, bo na więźniach uznanych za szczególnie niebezpiecznych wykonywano wyroki.

- Kiedy wracaliśmy z pracy na wieczorny apel, wywoływano numer skazanego. Pozostałych odsyłano do baraków. Skazańca prowadzono pod krematorium i rozstrzeliwano. Ciało od razu palono - relacjonował w swoich wspomnieniach Gabriel Stanek. Byli tacy, którzy podejmowali próby ucieczki, ale zwykle kończyły się one tragicznie. Wobec pozostałych Niemcy stosowali odpowiedzialność zbiorową.

- Inni więźniowie stali za karę na placu apelowym bez jedzenia i picia cały dzień. Kto nie wytrzymał, ginął. Hitlerowcy dobijali go kopiąc butami lub topili przykładając do ust wąż gumowy i puszczając wodę. Po każdej ucieczce obniżano też racje żywnościowe - wspominał Gabriel Stanek.

W Oświęcimiu przebywał aż do wyzwolenia obozu. Opuścił Auschwitz wyniszczony psychicznie i fizycznie, po wyjsciu na wolność ważył niespełna 30 kg. W 1955 r. zamieszkał wraz z żoną i dziećmi w Szczytnie. Jak mówią jego najbliżsi, pobyt w obozie odcisnął piętno na całym jego życiu.

Ewa Kułakowska

2005.02.02