odcinek 191

Większość najwybitniejszych dzieł literackich jakie powstały na naszej planecie ma jako temat przewodni, a przynajmniej w tle, wojny, wojenki, bitwy i potyczki. Od „Iliady” i „Odysei” począwszy. Skąd akurat w gatunku nie wiadomo dlaczego określanym jako „homo sapiens” takie zamiłowanie do wymiany poglądów przez użycie przyrządów niekoniecznie miłych w dotyku – nie wiadomo. Ten typ tak już ma po prostu. Zdarzają się wprawdzie miejsca, gdzie od lat żadne wojny się nie toczyły, chociaż wokół wszystko pięknie płonęło, ale to wyjątki potwierdzające regułę. Taka na przykład Szwajcaria, której teraz można pozazdrościć, jej jedyni żołnierze na pierwszej linii frontu od lat strzegą tylko Watykanu, w kolorowych portkach i z halabardami. Gdy uważniej spojrzeć, nie ma się czemu dziwić. Potomkowie Wilhelma Tella mają oko celne, a siły zbrojne największe na świecie, bo każdy dorosły obywatel posiada w domu pełne wojskowe wyposażenie ze stosowną giwerą włącznie. No i kto takim podskoczy? Ciekawy byłby podobny eksperyment w pewnym kraju nad Wisłą, chociaż może? Niedawno mianowany najdostojniejszy minister od sprawiedliwości lansuje modę podpatrzoną w Teksasie i proponuje, aby każdy mógł sobie pod poduszką trzymać coś strzelającego. Na wszelki wypadek.

Na razie jeszcze posiadanie broni jest nawet na Mazurach dość ściśle reglamentowane. I całe szczęście, gdyż wojna, porządna, wcale nie na niby, i tak wisi na włosku. Od czasu grunwaldzkiej potrzeby – ale to gdzieś tam daleko na Warmii – sytuacja nie była tu tak napięta. Wojna najgorsza z możliwych, bo prawie domowa, a te jak z historii wiadomo są najokrutniejsze. Niniejszym też mianujemy się korespondentem wojennym, co jak wiadomo powszechnie Konwencja Genewska wiąże z obowiązkiem całkowitego osobistego zakazu udziału w walkach, ale wcale nie wymaga neutralności. I tego będziemy się trzymać!

Początki konfliktu sięgają czasów zamierzchłych tak bardzo, że najstarsze kaczki z mazurskich jezior już ich nie pamiętają. W położonej nieopodal Mieszczna pięknej wsi Wyrzutki rządził sobie spokojnie od lat sołtys o pięknym, aczkolwiek niemożliwym do wymówienia nazwisku Grzżycz. Rządził długo, ręką mocarną, komu trza ciężką, ale i łaskawą czasem. Dwór jego skromny wprawdzie w rycerzy i dwórki lecz dobrany niezwykle starannie. Trafić na jego komnaty niełatwo, gdyż warunków spełnić należało wiele, a jeden trudniejszy od drugiego. Może nic takiego wielkiego, znamy to przecież z historii, a to smoka skarbowego pokonanie, a to z żabą w księżniczkę zamienioną (czy akurat odwrotnie) pocałunek, i tak dalej. Normalka. Jedna ci za to próba przetrzebiała wszystkich dzielnych kandydatów niczym zaraza i miecz ostry razem wzięte. Gdy już rycerz szczęśliwie ostatnie zaczarowane jabłuszko zza siedmiu gór i rzek na dwór dostarczył, zbierała się dostojna Grzżyczowa Rada i z radosnym oczekiwaniem na próbę najcięższą go wystawiała.

Stawał więc kandydat do sitwy przed długim stołem, w którego centrum sam Grzżycz dostojny zasiadał. Najpierwiej spełniano puchary skromnie wypełnione co najwyżej kwartą okowity godnej, za zdrowie Dostojnego Sołtysa. Po serc i umysłów pokrzepieniu Grzżycz sam czcigodną ręką napełniał Puchar Próby, pojemnością dwukwartową rycerskiej godności nie uwłaczający i dzielnemu kandydatowi do spełnienia wręczał. Z rzadka po tym wysiłku rycerz, choć w stal zakuty, utrzymać się w godnym pionie potrafił, a to dopiero próby była tylko część pierwsza. Po obtarciu ust musiał bowiem nieszczęśnik trzy razy głośno i wyraźnie wrzasnąć: Grzżycz! Grzżycz! Grzżycz! Jeżeli błędu żadnego w ortografii nie popełnił Grzżyczowa Rada odwrzaskiwała: Niech Żyje! Tyle że zdarzało się to raz na kilka lat niestety.

Brak dopływu świeżej krwi i myśli sprowadził na tak pięknie trwający – nie bójmy się tego tak nazwać – układ, nieszczęście. Lenistwo ogarniało z wolna, a i czujność słabła konieczna dla władzy sprawowania.

Z długoletniej emigracji w stołecznym Mieszcznie wrócił do Wyrzutków rycerz Marynara. Co tam przez lata porabiał, różnie legenda głosiła. W każdym razie w sztuce rządzenia twardą ręką ćwiczony był niezwykle. Nauki też, a jakże, pobierał i sam w Mieszczneńskiej Alma Mater stopień Proffesores Magnus osiągnął. Teraz w sile wieku jako emeritus zasłużony na włości rodowe powróciwszy z odrazą pewną na Grzżyczowe rządy spoglądał. Nawet z rozpędu niejako, próbę wysadzenia sołtysa z siodła podjął, lecz z siłami się przeliczywszy, jak niepyszny ogon musiał podkulić i rany w potyczce odniesione lizać. Nie zniechęcił się pomimo to, o nie! Stronników zaczął kaptować, Grzżycza i jego ludzi grzechy wszem i wobec rozgłaszać. A tych się przez lata uskładało kop parę. Mieszczan i kmieci okolicznych w oczy gryźć poczynały coraz mocniej. Marynara, z historii przykłady znając, powoli i bez niepotrzebnego hałasu dbał o ich jak najszersze rozejście się po Wyrzutkach i okolicach. „Titanic” zaczął tonąć, kapitan Grzżycz jakoś tego nie widział, boć przecież orkiestra w Radzie Grzżycza grała jak zwykle a puchary były pełne. Ku radości więc stronników Marynary, a zdziwieniu i wściekłości Grzżycza kolejna potyczka skończyła się zwycięstwem nowych ludzi.

Mniejszej wagi zdarzenia stawały się casus belli, czyli przyczynami długich i krwawych wojen.

Siedział więc teraz Grzżycz już z porażką pogodzony, lecz z wolą walki jeszcze większą i z radą swą byłą plany kampanii układał.

- Po pierwsze – tu rękawem ze stołu zmiótł dopiero co napoczęte puchary – prohibicję wprowadzam, bo nic tak jak okowita źle na sprawność rycerską i umysłu jasność nie wpływa.

- Oooo… - rozległy się żałosne głosy, ale pod twardym spojrzeniem natychmiast zamilkły.

- Chcemy tego uzurpatora z ziemi naszych pradziadów Wyrzutkowych usunąć? – pytanie było z gatunku retorycznych, więc aplauz wywołać musiało.

- Do walki na śmierć i życie gotowi jesteście!?

- Grzżycz! Grzżycz! Grzżycz! – rozległo się gromko.

- Więc wojna!?

- Wojnaaaaa!

I tak zaczęła się pierwsza mazurska kampania XXI wieku.

Marek Długosz