odcinek 202

- Na głupi łeb upadłeś?! – wrzasnął sołtys Marynara. Jego setnik Pukaj wtulił wąsate oblicze pomiędzy ramiona i milcząco usiłował przeczekać atak furii szefa. Na wszelki wypadek wolał się nie odzywać, przeżył już wiele we współpracy z Marynarą, wiedział że szybko mu przejdzie, gdy wysapie z siebie gniewne pomruki. Nie pomylił się i tym razem.

- Czego drażnisz tę cholerną staruchę?! Musisz jej ciągle dowalać?! Durna ci ona jest jak dziurawy ceber, ale nikt lepiej nie potrafi udawać wianuszka cnotliwej niewinności! Jak jeszcze raz gębę brudną przy niej otworzysz, to o sucharach i wodzie z żabim skrzekiem będziesz przez tydzień w lochu do rozumu wracał! Poniał?! – podkreślił Marynara w języku obcym, kiedyś na Mazurach dobrze znanym a obecnie zupełnie zapomnianym.

Pukaj nie odezwał się już ani słowem, gdyż w duchu sam też przeklinał chwilę, kiedy wdał się po raz pierwszy w awanturę z pierwszą Klucznicą Wyrzutków. Było to dawno, na przedwiośniu ubiegłego roku, kiedy Marynara powierzył mu straż setniczą nad sołectwem. Osiadłszy na urzędzie, w komnacie jeszcze ciepłej po starym Grzżyczu, Pukaj przystąpił do porządków. Zaczął od opróżnienia wielkiej komody i skarbczyka. Nic ci tam szczególnie cennego nie znalazł, zresztą nie spodziewał się żadnych niespodzianek poza licznymi antałkami, flaszkami, dzbanami i kubłami. Suchymi zresztą niczym wyrzutkowy staw w środku lata. Miotał więc deficytowym szkłem przez drzwi swego urzędu na plac zgromadzeń, dorzucając litanię obelg wobec Grzżycza, który ani kropli nie pozostawił w opuszczonym nagle biurowym sprzęcie.

- Nic na świecie smuty większej w sobie nie niesie niż szkło wyschnięte – narzekał, celnymi kopniakami ekspediując przez okno kolejne opakowania po markowych „bykach”, „Arizonach” i innych wynalazkach ku pokrzepieniu serc wymyślonych.

Nawet w nawale pracy nie zauważył jak w drzwiach jego nowej urzędowej izby pojawiła się, nie wiadomo skąd, postać owinięta w zgrzebne skromne giezło jeszcze chyba z pruskich czasów w starym mazurskim kufrze przechowywane.

- A dyć byście panie setniku dali pokój tym zacnym naczyniom – zaskrzeczało spod nasuniętej na twarz chusty – Imć Grzżycz prędzej niż później wróci na swój sołecki stolec, twardą pięścią w ławę walnie, a lubi pod tą ręką znaleźć coś szklanego lub w glinie poczciwej wypalonego. Gniewać się będzie, a w złości straszny jest! Baczcież na to!

- A dajże mi, babo, spokój – warknął Pukaj – miotły jakiejś ze świeżej wikliny mi lepiej poszukajcie i kąty brudne od lat niesprzątane pozamiatajcie!

Taki początek znajomości pomiędzy najmocniejszymi filarami władzy w Wyrzutkach nie wróżył nic dobrego. Baba wyćwiczonym ruchem poprawiła sztywno sterczącą spódnicę, która już niejedną ławę wycierała i podparła się pod boki.

- Oż ty w te i wewte od Wyrzutków po Mieszczno przez lasy i jeziora bykowcem ganiany łapsie! – zaintonowała długą litanię przymiotników doprawianych dynamicznymi czasownikami opartymi o efektowne zbitki rzeczowników – Do mie tak? Do klucznicy wyrzutkowej demokratycznie na urząd powołanej?! Na mie bedziesz tak ujadał kundlu marynarowy?! O niedoczekanie twoje! Mietłe ci mam znaleźć? To zdziwisz się jak twoim kudłatym łbem jeszcze te podłogie w pana Grzżyczowym gabinecie z radością pozamiatam! O tu mie możesz te mietłe… - odwróciła się i od wieków znanym obraźliwym gestem zadarła spódnicę.

Stał więc Pukaj z rozumnie otwartą gębą i wiedział już, że łatwo nie będzie, oj nie. Do rzeczywistości przywrócił go Marynara.

- Słuchaj, Pukaju, druhu mój wierny, choć durny… - Pukaj z przyzwyczajenia poderwał się z urzędniczego pieńka i walnął głośno piętami obutymi w tradycyjne mazurskie kierpce z wiklinowego łyka.

- Siadaj, siadaj… po ludzku chcę z tobą pogadać, jak z człowiekiem – Marynarze już przeszła złość.

- Sam widzisz, że ta zołza w kołtun czesana śpiewa i tańczy jak jej Grzżycz zagra. A kopnąć ją w zwiędłą rzyć rycerzowi nie wypada. Niestety – westchnął ciężko.

- Niestety – zgodził się Pukaj.

- Tak i od innej strony nam ją trzeba podejść, aby w końcu nam tu grzżyczowej piątej kolumny nie wprowadzała do wolnych w końcu od ucisku Wyrzutków.

- Dlaczego piątej? – Pukaj wykazał się naukową dociekliwością. Marynara wzniósł przymknięte oczy ku sufitowi, lecz dzielnie zamilczał.

- Nieważne, trzeba ją podejść od innej strony…

- Szefie… - skrzywił się Pukaj – co to, to nie ja! Stać mnie jeszcze na coś lepszego! Zresztą żonaty jestem!

- Ajajaj! Głupi też! – zgodził się Marynara – Podejść trzeba ją tak jak i ona nas podchodzi. Formalnie!

Opuszczone wąsy Pukaja wskazywały, że naukowe metody perswazji niestety trafiają w próżnię.

- Zwyczajnie Pukaju – jak ona nas donosikiem - to my ją zakazikem!

- A czego my jej możemy zakazać na przykład? Bo przecież demokrację mamy – przypomniał Pukaj.

Podparł się Marynara pod brodę gestem zaczerpniętym z arsenału aktorskiego Kanclerza Bonalda, z zadumą w przyszłość spojrzał i nagłym mocnym wolejem umieścił kosz na śmieci w samym okienku. Od czasów Grzżycza nie oszklonym jeszcze.

- Na przykład śniadanie drugie klucznica nasza spożywa, nieprawdaż?

- Trzecie i czwarte takoż, chociaż pości kiedy wypada – zastrzegł się Pukaj.

- Od dziś zabraniamy więc parzenia do śniadania herbaty, bo zagrożenie przeciwpożarowe spowodować może. To raz! Po drugie – tu odgiął palec wskazujący – powołujemy komisję z setnikiem na czele, która oceni straty wywołane bezprawnym korzystaniem z energii szczap olchowych, no na początek przez ostatni rok! Jasne?!

- Tak jest!

- Jak tam u niej ze zużyciem piór? Podobno gęsich używa, co? A w pismach do władz zwierzchnich indyczych i strusich ponoć?!

- O strusich nic nie wiem – zastrzegł się Pukaj – ale gęsie widziałem na własne oczy.

- Obciążyć! – zdecydował Marynara – Na piśmie!

- Jakim piórem?

Marek Długosz